Rodzic widzi

Nie, nie będę pisała o tym, że rodzice podglądają nasze lekcje online, chociaż tytuł może to sugerować. Chcę napisać o tym, że jestem nauczycielem, ale też rodzicem - i jako rodzic dostrzegam wiele absurdów edukacji w Polsce. 

Jestem mamą dwojga uczniów szkoły podstawowej, II etap edukacji. Zwykle są samodzielni w nauce, ale interesuję się tym, czego się uczą i często z nimi rozmawiam. I tak dowiaduję się o różnych absurdach, których niby jestem świadoma również jako nauczyciel, ale patrząc na to z punktu widzenia rodzica oraz obserwując swoje dzieci dociera to do mnie w znacznie większym stopniu. Chciałabym zwrócić uwagę na kilka rzeczy.

Aburd nr 1 - bezsensowna wiedza


W ciągu 3 dni syn ma się nauczyć ok. 80 angielskich słówek na kartkówkę. Są w tym słówka takie, jak "sektor usług" albo "stopa bezrobocia". Zdarza się, że syn pyta, co to znaczy po polsku. Zapewne kiedyś może być mu to potrzebne, ale do tego czasu minie jeszcze co najmniej kilka lat i słówka zapamiętane dzisiaj wypadną z głowy - trzeba będzie uczyć się jeszcze raz. Zastanawiam sie też, po co mu teraz książkowa wiedza o sytuacji gospodarczej na Ukrainie albo o atrakcjach turystycznych Cezch i Słowacji? Na historii uczył się niedawno o zjednoczeniu Włoch i Niemiec - czy naprawdę 13-latek musi poświęcać popołudnia na naukę takich rzeczy, zamiast rozwijać swoje pasje, uprawiać sport, spędzać czas z przyjaciółmi? Czemu nie może uczyć się tego, jak się płaci rachunki zamiast rozwiązywać skomplikowane równania algebraiczne? 
Dzieci też dostrzegają ten absurd. Mój syn twierdzi, że "szkoła powinna nas uczyć tego, co nam się w życiu przyda, a nie tracić czas na to, co wysysa naszą energię i nie będzie nam do niczego potrzebne". No właśnie...

Absurd nr 2 - błędy, błędy, błędy


Kolejnym absurdem jest nacisk na błędy, podkreślanie tego, czego dzieci nie umieją, zamiast pokazania im, jak wiele już się nauczyły. W efekcie dzieci często są zawiedzione szkołą, a oceny są niewspółmierne z nakładem pracy włożonym w naukę. Wróćmy na chwilę do 80 słówek z angielskiego. Uczeń spędza nad nimi jakieś 40 min dziennie, aby zapamiętać je w ciągu 3 dni. Umie zdecydowaną większość, jest jednak kilka wyrazów, które sprawiają mu trudność. Na kartkówce, oczywiście, trafia te, z którymi miał problem. I jaki jest efekt ponad 2 godzin nauki? Zdobyte 6 punktów na 10, ocena 3 i poczucie zawodu. "Po co ja się w ogóle uczyłem?" - normalna reakcja ucznia. I akcja ratunkowa rodzica: "Nie chodzi o ocenę, najważniejsze jest to, czego się nauczyłeś, a przecież zapamiętaleś tyle słówek!"
Podobnie jest na innych lekcjach, np. na języku polskim. Moje dzieci czytają książki namiętnie. Lektur zwykle nie lubią (dobór lektur to kolejny absurd), ale czytają je i rozmawiamy o nich. Staramy się podsumować to, co jest w książce ważne: zachowanie bohatera, motywy podejmowanych przez niego decyzji, tło kulturowe itp. A potem jest lekcja polskiego, wejściówka z lektury, na której są pytania o imiona, o nazwy miejscowości, o to, kto wypowiedział dane słowa itp. Na takie szczegóły czytelnik często uwagi nie zwraca - podczas czytania, kiedy pojawai się nazwa, wie, o co chodzi. Ale czym innym jest rozumieć to w kontekście, a czym innym podać z pamięci na teście. Efekt? Słaba ocena, chociaż dziecko czytało książkę i ją rozumie. I znowu poczucie zawodu i akcja ratunkowa rodzica...

Absurd nr 3 - brak możliwości rozwijania zdolności


Moje dzieci mają tygodniowo po 5 godzin języka polskiego, 4 godziny matematyki, 2 godziny religii, 5 godzin języków obcych, 2 godziny biologii, 2 godziny geografii, 4 godziny wychowania fizycznego, 2 godziny fizyki, 2 godziny chemii,  2 godziny historii, 1 godzinę wychowawczą, 1 godzinę informatyki, 1 godzinę muzyki i 1 godzinę plastyki. W sumie 34 godziny tygodniowo. To jest po 7 godzin dziennie prawie codziennie. Moje dziecko jest w szkole od 8.00 do 14.30 codziennie. Potem musi odrobić lekcje, czytać lekturę, realizować projekty. 
Co z tego, że interesuje się muzyką, szachami i rysowaniem? Nie dość, że szkoła nie daje mu możliwości rozwijania swoich pasji, to jeszcze nie ma jak rozwijać ich po lekcjach, gdyż ciągle musi poświęcać czas na rzeczy, które go nie interesują, ale są wymagane. Nie jest to zarzut wobec szkoły moich dzieci - tu chodzi o system. 

Absurd nr 4 - klasa złożona złożona z rówieśników


Moje dzieci mają swoje ulubione przedmioty, na których radzą sobie świetnie. Wynika to przede wszystkim z ich zainteresowań i zdolności. Z tych przedmiotów mogliby nauczyć się dużo więcej. Nie jest to jednak możliwe, gdyż dzieci w klasie mają bardzo różne możliwości. Co z tego, że moje dziecko pracuje szybko, jeśli podczas lekcji musi czekać na pozostałych? Jego zeszyty są całe w rysunkach. Nosi nawet specjalny "brudnopis na nudę", który co chwilę wymieniamy. Ale pracuje szybko i potem nudzi się, czekając na resztę klasy. Są też przedmioty, na których to on pracuje wolno, a inni czekają. Jak w każdej klasie. 
Przecież sam wiek nie sprawia, że dzieci są na tym samym etapie rozwojowym. Każdy ma inne możliwości, inne zainteresowania - rok urodzenia nie jest dobrym czynnikiem przesądzającym o przydziale dziecka do danego zespołu klasowego. 

Każdy rodzic dostrzega na pewno wiele absurdów systemu edukacji. Nie chodzi tutaj o konkretną szkołę ani o nauczyciela, chociaż rodzice często obwiniają tych, którzy są "pod ręką". Jako nauczyciel wiem jednak, że te absurdy wynikają w dużej mierze z organizacji systemu edukacji, z podstawy programowej i wymagań na egzaminach końcowych, które są dla wielu uczniów ważne, gdyż przesądzają o dalszej edukacji.

A Wy? Jakie absurdy oburzają Was najbardziej?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Copyright © Blog Dla Nauczycieli , Blogger