Jestem w sklepie. Stoję w kolejce do krajalnicy do chleba. Pan przede mną wkłada chleb do maszyny, zamyka ją, ale mechanizm płata mu figla: bochenek przesuwa się, ostrze mające przytrzymać chleb trafia w próżnię, w efekcie czego każdy nacisk noża przesuwa chleb i kromki są bardzo nierówne. W zasadzie trudno nawet nazwać je kromkami. Obserwuję bacznie, co zrobi mężczyzna. On spokojnie pakuje pokrojone pieczywo do torebki, po czym odkłada je na półkę i bierze inny bochenek. Ten felerny zostaje w sklepie. Domyślam się, że zostanie wyrzucony. Chyba że ktoś się nad nim zlituje, ale po pandemii strach jeść coś, czego bezpośrednio dotykał ktoś inny.
Innym razem obserwuję, jak 2 kobiety rozmawiają w sklepie przy półce z porcelanową zastawą. Jedna zachwyca się beżowymi filiżankami z namalowanymi makami. Chce je kupić, na co druga odpowiada:
- Przecież masz dużo filiżanek.
Kupująca broni się:
- Zobacz, jakie są piękne! Takich nie mam. Wyrzucę te, których używamy najrzadziej. Te będą pasowały do obrusu, który dostałam na imieniny.
Koleżanka kręci powątpiewająco głową, ale filiżanki lądują w koszyku z zakupami. To znaczy, że inne wylądują na śmietniku.
W wiadomościach czytam, że "pierwsi przesiedleńcy klimatyczni opuszczają wyspę zagrożoną zatopieniem". Palą się kolejne wysypiska śmieci, młodzież wydrapuje obsceniczne symbole na drzwiach toalet w szkołach, a my dalej kupujemy żywność importowaną, zamiast wspierać lokalnych producentów.
Dlaczego?
Oczywiście, przyczyn takiego stanu rzeczy jest wiele. Ale jedną z nich - według mnie bardzo ważną - jest brak poczucia współodpowiedzialności za świat dookoła nas. Skupiamy się na własnym podwórku stawiając sobie za cel chwilowe przyjemności oraz długoterminowe szczęście. Większości z nas udaje się ten cel osiągnąć w mniejszym lub większym stopniu, ale każdemu kolejnemu pokoleniu będzie być może coraz trudniej. Nasze przyjemności mają swoją cenę, za którą często płacą inni.
Możemy zwalać winę na poprzednie pokolenia, które tak nas wychowały; na to, że należymy do kultury indywidualistycznej; albo na to, że drastycznie pogarsza się nasza kondycja psycho-fizyczna i powinniśmy przede wszystkim zadbać o siebie. Możemy obwiniać rodziców, którzy robią wszystko, aby ich dzieciom było dobrze, przyzwyczajając je do dostawania wszystkiego na gotowo i do chodzenia na skróty. Dorzucam do tego worka także edukację: nacisk na oceny; stawianie wiedzy ponad praktyką; a przede wszystkim osadzanie uczniów i uczennic w roli odbiorcy - konsumenta.
Rozwińmy ten ostatni wątek. Przez chwilę będzie gorzko - dla wzmocnienia efektu. Obiecuję jednak, że zakończę optymistycznie.
Szkoła nakazów
W tradycyjnej szkole nie ma miejsca na decyzje uczniów i uczennic. Dorośli ustalają zasady, urządzają przestrzeń, przekazują wiedzę, zarządzają sprawdziany i oceniają. Dzieci i młodzież ma wykonywać polecenia. Nawet projekty, które z definicji powinny być polem do samodzielnej aktywności uczniów, bywają "zaprojektowane" przez dorosłych. Dzieci wykonują poszczególne zadania, najlepiej zgodnie z instrukcją. Kontrola zewnętrzna, tłumaczona względami bezpieczeństwa, jest na każdym kroku - w salach lekcyjnych, na korytarzach, czasem nawet w toaletach.
Powszechna debata o jakości edukacji prowadzi do coraz większej świadomości o potrzebach młodych ludzi. Coraz więcej nauczycieli i nauczycielek stosuje aktywizujące metody pracy, przygotowuje swoje lekcje tak, aby były angażujące, stosuje różnorodne narzędzia. To na pewno lepsze niż wykład, tekst z podręcznika i wypełnianie zeszytów ćwiczeń. Według mnie jednak nie tędy droga. Zamiast starać się, aby nasze lekcje zawierały efekty specjalne, które przyciągną uwagę naszych podopiecznych, powinniśmy przekazać im pałeczkę, ucząc ich w ten sposób odpowiedzialności za siebie i swoje otoczenie.
Partycypacja to nie fanaberia
Partycypacja kojarzy nam się głównie ze społecznością lokalną: z budżetem obywatelskim, młodzieżowymi radami miast i gmin, z konsultacjami społecznymi projektów i decyzji radnych itp. Szkoły to także społeczność - specyficzna, bo ograniczona liczebnie, nastawiona na konkretny cel i bezpieczna. To sprawia, że staje się idealnym środowiskiem do treningu samodzielności, ale także do wspólnego budowania warunków w niej istniejących.
Partycypacja uczniowska ma dwa wymiary:
1. włączanie uczniów i uczennic w podejmowanie decyzji o życiu szkoły
2. współdecydowanie o procesie edukacyjnym zachodzącym podczas lekcji.
Pierwszy wymiar oznacza przede wszystkim sprawnie działający Samorząd Uczniowski, który z jednej strony samodzielnie wybiera, w jakie działania się angażuje, z drugiej stara się angażować jak najwięcej uczniów i uczennic w swoje przedsięwzięcia. To oznacza badanie potrzeb, zbieranie opinii i planowanie akcji. SU potrzebuje opiekuna, ale nie takiego, który będzie podejmował decyzje. Potrzebuje mądrego dorosłego, który pokaże narzędzia i sposoby działania, ale decyzje zostawi dzieciom.
Nieco inny jest drugi wymiar - można by go nazwać partycypacją edukacyjną. Dotyczy on lekcji i zajęć pozalekcjynych, na których nauczyciel prowadzący zwykle organizuje cały proces uczenia się. Jednak słowo "organizuje" może być różnie zrozumiane:
- można zapewniać wszystkie materiały, narzędzia i metody pracy, dzieląc proces na kawałki, które nasi odbiorcy konsumują zgodnie z instrukcją
- można też potraktować uczniów i uczennice jako współorganizujących, uzgodnić z nimi zakres wiedzy (tak, nawet z obowiązkiem realizowania podstawy programowej jest to możliwe), materiały i narzędzia oraz metody pracy.
Na blogu opisałam wiele przykładów działań, w których decyzje były podejmowane przez dzieci - wystarczy kliknąć w etykietę "sprawczość" w górnej części strony. Poza tym możemy skorzystać z coraz bogatszej oferty programów, które wspierają we wprowadzaniu partycypacji, jak chociażby programy
Fundacji Szkoła z Klasą (Edukacja Inspiracja, Przestrzenie Dobrostanu czy Szkoła z Klasą).
Tutaj chciałabym skupić się na tym, co leży u podstaw partycypacji w obu jej wymiarach. Mam okazję odwiedzać różne szkoły i obserwować, co się dzieje między nauczycielami i uczniami. Dostrzegam wyraźnie elementy partycypacji.
Partycypacja mieszka w głowie
Kiedy przyglądam się różnym działaniom i relacjom, staram się wyłuskać to, co leży u sedna partycypacji. Wierzę, że ona zaczyna się w głowie dorosłego - wymaga odpowiedniego nastawienia, otwartości, zaufania i odwagi. W odpowiednich warunkach partycypacja zamieszka w głowach dzieci i młodzieży. Dopiero wtedy można myśleć o wprowadzeniu różnych technik i narzędzi pomagających wykorzystać to nastawienie jak najlepiej.
Po pierwsze, partycypacja wymaga wiary w możliwości uczniów i uczennic. Przecież oni nie są czystą kartką, którą nauczyciel zapisuje według własnego pomysłu. Nawet małe dzieci mają sporo doświadczeń zdobytych wcześniej w szkole czy poza nią. Mają swoje przemyślenia, zdolności, pasje. Trzeba to uwzględnić projektując proces uczenia się.
Po drugie, partycypacja oznacza świadomość tego, że błędy są niezbędne w uczeniu się. Czasami są wręcz pożądane, aby móc je omówić, wyciągnąć wnioski i spróbować jeszcze raz, inaczej. Nawet kiedy widzimy, że uczniowie zmierzają w złym kierunku, czasami musimy po prostu stanąć z boku i czekać. A kiedy przydarzy się błąd, należy to na spokojnie omówić i pobudzić do szukania innej drogi. Chcąc oddawać sprawczość dzieciom nie możemy liczyć na perfekcyjne wykonanie zadania. Być może będzie mniej pięknie i efektownie niż wtedy, kiedy sami to zrobimy. Ale za to może być oryginalnie, a uczniowie i uczennice nauczą się o wiele więcej.
Po trzecie, partycypacja opiera się na zaufaniu - do siebie (nauczyciel) i do innych (nauczycieli i uczniów). Zaufanie do siebie to przekonanie, że stając z boku nie tracę autorytetu - nadal jestem potrzebna, mam wiedzę i doświadczenie, ale nie epatuję tym. Jestem w cieniu, co nie oznacza, że mnie nie ma - po prostu zmieniam się z kierownika w lidera. Zaufanie do innych to wiara, że inni też chcą, potrafią, i wytrwają. A jeśli będą mieć trudności, wtedy lider wspiera, pomaga odzyskać rónowagę. Ale nie wykonuje pracy za swój zespół, bo wtedy nie będą się uczyć.
Kolejny ważny punkt to przekonanie o tym, że to nie nauczyciel naucza, tylko uczniowie się uczą. Oni są odpowiedzialni za swój proces uczenia się, muszą więc sami podejmować decyzje o tym, jak to robią. Nauczyciel pokazuje metody i narzędzia, które mają do wyboru. To dotyczy także celu tych działań: czy celem jest „zaliczenie” wszystkich wymagań z podstawy programowej; czy raczej rozwój każdego dziecka jako jednostki?
Wreszcie - odwaga, która opiera się na zaufaniu. Partycypacja wymaga otwartości na to, co przyniesie rozpoczęty proces. Być może przyniesie spektakularne efekty, ale może też wiązać się z wieloma trudnościami. Trzeba wypłynąć na nieznane wody i dać się ponieść fali. Gdzieś dopłyniemy na pewno, a każda sytuacja może przynieść refleksję.
Dla dobra wszystkich
Skoro to takie skomplikowane, po co w ogóle się w to bawić? Powody są trzy:
- Dla dobra dziecka
- Dla dobra siebie
- Dla dobra społeczeństwa
Co na partycypacji zyskuje dziecko? Przede wszystkim samodzielność, umiejętność podejmowania decyzji i radzenia sobie z trudnościami, poczucie odpowiedzialności za własne życie, zaangażowanie i motywację, znajomość metod i narzędzi, które może wykorzystać w różnych sytuacjach, umiejętność samokontroli, lepsze zrozumienie siebie samego, głębsze relacje z otaczającymi je ludźmi. Pewnie nie wymieniłam wszystkiego, ale mam wrażenie, że to i tak solidny argument.
Nauczyciel także zyskuje dużo. Pracuje mu się lepiej, gdy uczniowie mają motywację, są zaangażowani i samodzielni. Oszczędza czas, gdyż nie musi przygotowywać efektów specjalnych na swoje lekcje. Lepsze relacje z otoczeniem poprawiają dobrostan, a zachwyty nad osiągnięciami uczniów to czyste endorfiny i duma. Praca przynosi efekty, a nauczyciel ma poczucie sensu i sam jest zmotywowany.
Partycypacja to myślenie o całym społeczeństwie - obecnym i przyszłym. Dzieci, które czują się współodpowiedzialne za otoczenie nie niszczą mienia społeczności, do której należą; dbają o środowisko naturalne; w relacjach kierują się empatią; są altruistyczne i odpowiedzialne; naprawiają swoje błędy i pomagają innym. Dążą do wspólnych celów. A przy tym są szczęśliwsze, gdyż czują się potrzebne.
Dzieci wychowane w warunkach partycypacji stają się potem dorosłymi, którzy dbają o otaczający ich świat.
To już się dzieje
Skoro zaczęłam ten artykuł od opowieści, pozwólcie, że opowieścią zakończę.
Prowadząc w szkołach warsztaty zawsze zwracam uwagę na partycypację. Zaobserwowałam już całkiem sporo przykładów, z których można czerpać garściami. Tak było na przykład w jednej ze szkół na Pomorzu:
Nauczyciel:
- A gdybyśmy tak zaprojektowali remont korytarza, żeby powstała strefa integracyjna? Moglibyście grać tam w gry, pogadać ze znajomymi z różnych klas, posłuchać muzyki. Jak myślicie?
Uczeń klasy 7 lub 8:
- Ale na przerwach jest zawsze tak głośno. Zróbmy strefę ciszy, żeby trochę odpocząć.
Młodsza uczennica:
- O tak! I pobyć chwilę samemu, bo my cały czas jesteśmy z innymi, a czasem trzeba się odciąć od tego wszystkiego.
Nauczyciel, kierując się do całej grupy projektowej:
- Co o tym myślicie?
Padają różne odpowiedzi.
Nauczyciel:
- Zróbmy głosowanie i zobaczymy, co nam to pokaże.
Wyniki głosowania są mniej więcej takie: 2/3 za strefa ciszy, 1/3 za strefą integracyjną.
Nauczyciel:
- Skoro nie jesteście jednomyślni, może warto sprawdzić, co sądzą pozostali uczniowie szkoły. Jak sądzicie?
Dyskusja toczy się dalej. Uczniowie obalają wszystkie pomysły nauczyciela, a on przyjmuje to ze spokojem. Po warsztacie rozmawiam z nim na osobności.
Nauczyciel:
- Jestem bardzo zaskoczony ich decyzjami.
- I co Pan teraz zrobi?
- Poobserwuję. Teraz to oni będą działać. Sami wiedzą najlepiej, czego potrzebują.