Co dalej?
Im bliżej wakacji, tym więcej informacji o nauczycielach, którzy odchodzą ze szkoły - publicznej lub w ogóle. Dla polskiej edukacji rok 2021/2022 był rokiem przełomowym, tyle że jego następstwa będą odczuwane najboleśniej za jakiś czas, prawdopodobnie za kilka lat. Co takiego się wydarzyło i jakie będą tego konsekwencje?
Wiele czynników wpłynęło na to, że nauczyciele mają dość. Po pierwsze, czują wypalenie po dwóch trudnych latach pandemii. Edukacja zdalna spadła całkowicie na barki nauczycieli - poza narzędziami takimi, jak Google Meet czy Microsoft Teams, od przełożonych nie otrzymali nic. Czasami nawet i narzędzi nie było... Każdy musiał sam podejmować decyzje, jak będzie pracował z uczniami, szukać metod nadających się do pracy zdalnej, aktywizować uczniów niechętnych do uczestniczenia w lekcjach, rozwiązywać stale powracające problemy ("Proszę Pani, nie działa mi notes zajęć!"), przerabiać materiał z podręcznika na formę nadającą się do pracy online, podejmować decyzje o tym, na ile można uczniom zaufać (czy ta kamerka faktycznie nie działa, czy to tylko wymówka, aby siedzieć na lekcji w piżamie), dużo się szkolić, czasami wykupić konto na konkretnych aplikacjach (tak, wiem - nie każdy to robił; ci, co nadal pracowali metodą podręcznikowo-ćwiczeniową pewnie nie czują wypalenia), znosić bycie obserwowanym na każdym kroku przez wszechobecne babcie lub rodziców, którzy czasami uczestniczyli w lekcjach razem z dziećmi, przełknąć docierające zewsząd głosy krytyki, nieść na barkach frustrację własną, uczniów, a czasami też rodziców i współpracowników. To dużo. Przez kilka miesiecy można to unieść, ale bez wsparcia, za to przy ciągłym obstrzale krytyki, nikt nie jest w stanie wytrzymać długo.
W tym roku kolejnym obciążeniem okazali się uchodźcy z Ukrainy. Nauczyciele znowu zostali z tym sami. Do klasy z dnia na dzień trafiły dzieci zagubione, nie znające języka polskiego, czasami z powojenną traumą, z zupełnie innymi umiejętnościami i potrzebami niż uczniowie polscy. I znowu trzeba było szukać adekwatnych metod pracy, czytać, szkolić się, zażegnywać pojawiające się kryzysy, nieść na swoich barkach problemy swoich wychowanków, starać się pomóc nowym uczniom nie zaniedbując przy tym reszty. Większość z tych dzieci potrzebowała wsparcia pedagoga, ale pedagog i tak miał ręce pełne roboty, bo polscy uczniowie też wymagają pomocy psychologiczno-pedagogicznej w dużo większym niż dawniej zakresie (w dużej mierze w wyniku pandemii).
Ci "trudni" uczniowie to kolejnych kilka kropel do czary goryczy. Coraz więcej uczniów sprawia problemy wychowawcze. Wynika to z ich zagubienia po pandemii, kiedy byli zamknięci w mieszkaniach i w świecie online, często bez kontroli rodziców. Kiedy po kilku miesiącach izolacji wrócili do grup rówieśniczych raptem okazało się, że niektórym trudno się odnaleźć. Reagują różnie: niektórzy wrócili do życia sprzed pandemii, ale wielu zamyka się w sobie albo odwrotnie - wykazuje agresję słowną, a nawet fizyczną w myśl zasady, że lepiej jest zaatakować niż się bronić. Niestety, mimo tak ogromnego zapotrzebowania na pomoc specjalistyczną, organy prowadzące obcinają godziny pracy pedagogów i psychologów - liczba tych godzin wynika często z liczby uczniów z opinią PPP, tylko że nie każdy rodzic chce pójść do poradni, a wielu uczniów bez opinii potrzebuje tego wsparcia dużo bardziej.
Problemy wychowawcze uczniów wynikają też z niewydolności wychowawczej wielu rodziców. Do szkół przyszło teraz pokolenie rodziców jako dzieci wychowywanych bezstresowo, którzy sami są pogubieni w życiu i nie potrafią dobrze poprowadzić swoich dzieci (oczywiście, nie dotyczy to wszystkich!). Zrzucają oni proces wychowania na szkołę, będąc jednocześnie jej wrogiem. Nie rozumieją, że wychowywanie dzieci to proces skomplikowany, złożony nie tylko z nagród i pochwał, więc kiedy pojawią się problemy, rodzice sami zachowują się agresywnie, zrzucając winę na ... nauczyciela. I gdyby ten był wypoczęty i cieszył się mocną pozycją społeczną, zapewne potrafiłby temu sprostać. Jednak sam jest już u kresu sił, jak ma więc poradzić sobie z kolejnym obciążeniem?
A propos pozycji społecznej, kryzys autorytetu nauczyciela to ogromny problem, powodujący jeszcze większe trudności z rodzicami i uczniami. Zapewne przyczynili się do tego w pewnym stopniu sami nauczyciele - przecież to grupa bardzo zróżnicowana i pracująca bardzo różnymi metodami. A jednak społeczeństwo nie jest tutaj bez winy. Jeśli zrzuca się wszystko, co jest związane z dziećmi na szkołę, a potem marudzi się, że szkoła sobie nie radzi, to w rezultacie pogarsza opinię o szkole jako instytucji. Władze oświatowe też dokładają swoją cegiełkę, zamiatając wiele problemów pod dywan i twierdząc, że szkoła jest dobrze przygotowana na edukację zdalną/przyjęcie uchodźców z Ukrainy, podczas gdy rodzice widzą wprost, że wiele rzeczy jest nie tak, jak być powinno. No to kto jest winny? Skoro minister twierdzi, że szkoły otrzymały od władz odpowiednie wsparcie, a rodzice widzą coś innego, to w opinii społecznej zapewne jest to winą leniwych nauczycieli, którzy z tego wsparcia nie korzystają... Minister dodatkowo pogarsza sytuację próbując zwiększyć pensum do 22 godzin tygodniowo, co tylko potwierdza wśród społeczeństwa przekonanie, że nauczyciele pracują za mało.
Dochodzi do tego niska pensja i ciągła walka nauczycieli o podwyżki - skoro ktoś zarabia mało, to logicznie rozumując, jego praca nie jest dużo warta. A jeśli dorzucimy brak zrozumienia co do tego, na czym polega praca nauczyciela, np. to, że etat wynosi 18 godzin (o czym przecież wszyscy ciągle słyszą) a nie 40, jak w innych zawodach; że nauczyciel idzie do domu ok.13.00 i ma wolne popołudnie; że ma łatwą pracę - przekazuje wiedzę z pięknego, kolorowego podręcznika, potem przeprowadza sprawdzian, który otrzymał z wydawnictwa, musi go jedynie sprawdzić i wpisać oceny; że ma do wykorzystania wachlarz ciekawych narzędzi - wychodzi na to, że nauczyciele to grupa chciwa, która domaga się uznania, chociaż nie ma do tego podstaw... Wiem, przerysowuję. Ale prawdą jest, że jedynie sami nauczyciele i ich rodziny wiedzą, na czym polega praca w szkole: że 18 godzin to nie etat, tylko godziny spędzone przy tablicy. Do tego trzeba doliczyć przygotowywanie się do lekcji: wybranie materiałów i dostosowanie ich do potrzeb uczniów (dla wielu podręcznik jest tylko jedną z wielu możliwości; ja przygotowuję materiały w 3 wersjach, ponieważ mam bardzo zróżnicowanych uczniów), przygotowanie zadań, ewaluację zajęć, potem sposób sprawdzenia poziomu wiedzy uczniów; regularną korespondencję z rodzicami; załatwianie różnych spraw szkolnych, jak np. dokumentacja, robienie gazetek, przygotowywanie uroczystości i wycieczek; rozmowy z pedagogiem/psychologiem o uczniach, którzy potrzebują wsparcia; poszukiwanie w literaturze, wśród znajomych i w sieci inspiracji do pracy i do rozwiązania pojawiających się problemów; ponadto prowadzę klasowego bloga, więc prawie codziennie opisuję, jak pracowaliśmy na zajęciach; szkolenia i webinary, rady, zebrania i spotkania zespołów... Nie wszystko codziennie, ale i tak sporo pracy się nazbiera - zdecydowanie więcej niż 18 godzin w tygodniu. I dużą część tej pracy nauczyciele wykonują w domu, poza wnikliwym wzrokiem społeczeństwa.
I wreszcie - władze oświatowe. Ministerstwo edukacji (jakkolwiek by się nie nazywało) nigdy nie było zbyt pomocne, ale ostatnio wręcz rzuca nauczycielom kłody pod nogi. Poprzez próby wprowadzenia Lex Czarnek stworzony został klimat presji i kontroli. Kuratorzy już otrzymali duży wpływ na szkoły, a ma być jeszcze gorzej. Rodzice dobrze o tym wiedzą i wykorzystują, strasząc "zgłoszeniem sprawy do kuratorium". A jak kuratorium przyjedzie na kontrolę, to na pewno znajdzie coś, co trzeba naprawić, więc kontrola kuratoryjna nie jest niczym przyjemnym. Nie chcę wypowiadać się za innych, ale ja najbardziej w tym zawodzie kocham wolność: to ja decyduję o tym, jakimi metodami będę z uczniami pracować i jakich narzędzi będę używać; podstawa programowa wyznacza mi cel, ale to ja wybieram drogę - przecież nikt nie zna mojej klasy lepiej niż ja. Dzięki temu pracuję tak, jak lubię i jak potrzebują moi uczniowie, mogę podejmować nowe wyzwania, nie nudzę się, mogę czuć satysfakcję z pracy bo wiem, że osiągnięcia uczniów są w dużej mierze moją zasługą. Ograniczenia narzucane przez władze odbierają mi radość z tej swobody podejmowania decyzji. Zresztą nie tylko radość - jestem odpowiedzialna za moich uczniów, za ich wiedzę i rozwój; chcę dla nich jak najlepiej. Jeśli czuję, że metody zalecane przez władze nie są dla moich wychowanków dobre, ale i tak powinnam je stosować (bo poleca je jakiś ekspert ministerialny, który od lat nie pracował w szkole), nie potrafię tego robić. Wolę odejść ze szkoły.
Sam system edukacji również jest problemem. Przez wagę przykładaną egzaminom zewnętrznym celem nauki, zwłaszcza w ostatnich klasach danego etapu edukacji, nie jest faktyczny rozwój ucznia, tylko umiejętność rozwiązywania zadań egzaminacyjnych. Dlatego zamiast skupiać się na radości z nauki i na rozwijaniu kompetencji uczniów trzeba gonić z materiałem i walczyć o oceny. Poza tym ostatnio bardzo dotkliwie odczuwa się brak narzędzi wychowawczych - jeśli uczeń źle się zachowuje, można mu ... wpisać uwagę. Oczywiście, mamy do dyspozycji rozmowę z samym uczniem, z rodzicami, spotkanie trójstronne, wsparcie pedagoga... Tyle że uczniowie mają teraz tak duże problemy (j.w.), że rozmowa niewiele zmienia, rodzice niekoniecznie chcą współpracować, a pedagog jest tak zarobiony, że kolejnego ucznia może wcisnąć tylko kosztem innych, którzy przecież też tej pomocy potrzebują. Dobne problemy zwykle udaje się rozwiązać, ale z tymi większymi naprawdę jest ciężko. Kolejne wyzwanie stanowią bardzo liczne klasy - w takich nie tylko trudno prowadzi się lekcje, ale też trzeba więcej czasu poświęcić na dostosowanie materiałów do potrzeb indywidualnych uczniów, jest więcej prac do sprawdzania i materiałów do kopiowania, a wychowawca ma o wiele więcej pracy z dokumentacją klasową.
Na koniec zostawiam argument współpracy w gronie nauczycielskim, a raczej jej braku. Dobrze pracuje się w zgranym zespole, jednak wśród nauczycieli to rzadkość. Jeśli ktoś pracuje nowatorsko, bardziej się stara, często patrzy się na niego bykiem jako na tego, który podnosi poprzeczkę, pokazuje, że można lepiej. Taki aktywny nauczyciel zwykle chciałby nie tylko działać z uczniami, ale też wpływać na otoczenie: zachęcać innych do stosowania lepszych metod nauczania, do udziału w szkoleniach, do realizacji wspólnych projektów, które mogłyby polepszyć pracę całej szkoły. I chociaż przez wiele lat próbuje i ciągle ma nadzieję, że małymi kroczkami uda mu się coś zmienić, przy ostatnich obciążeniach traci rozpęd. Jak długo można żyć nadzieją?
Zapewne nie wyczerpałam tematu. Opisałam te problemy, których sama doświadczyłam - ja też odchodzę ze szkoły tak, jak wielu znanych mi świetnych, zaangażowanych nauczycieli z całej Polski. A najsmutniejsze w tym wszystkim jest to, że wszystkie osoby, z którymi do tej pory rozmawiałam o mojej decyzji, gratulują mi zmiany pracy! Rodzice mówią: "Nie dziwię się", a nauczyciele: "Sam bym z chęcią odszedł, ale nie mam jak." Czyli tak wielu ludzi dostrzega zapaść edukacji w Polsce! To już nie tylko mój problem, moje zmęczenie/wypalenie, ale problem ogólnopolski.
Gwoli jasności - argumenty podane wyżej są uogólnieniem. Są środowiska i konkretne szkoły, w których jest lepiej (na szczęście).
A zatem co dalej z edukacją w Polsce?
Skoro tak źle dzieje w szkołach publicznych, rozkwita edukacja nieformalna. Dzieci uczęszczają na różne zajęcia rozwijające ich zdolności i zainteresowania (w szkole mało jest na to czasu - sic!). Poza tym wzrasta liczba dzieci uczących się w edukacji domowej: we wrześniu 2019 roku było ich 12 230*, a obecnie jest ich już prawie 20 tys.** Pojawia się coraz więcej szkół prywatnych, w tym demokaratycznych, a uczniowie szkół średnich mogą wybrać szkołę w chmurze. Nie każdy jednak nadaje się do którejś z wymienionych opcji. Większość i tak zostanie w szkołach publicznych, ale czy będą z nich zadowoleni?
Mam wrażenie, że ze szkół będzie odchodziło coraz więcej tzw. liderów edukacji. Z każdym rokiem szkoły będą odczuwały coraz większe braki kadrowe, gdyż niskie pensje stażystów i długa ścieżka awansu zawodowego raczej nie zachęcają młodych ludzi do podjęcia pracy w szkole. Zatem dostępni nauczyciele będą łatać braki, pracując coraz dłużej i będąc coraz bardziej zmęczonymi i sfrustrowanymi. Nie będą mieć już czasu na szkolenia czy wprowadzanie nowatorskich metod pracy. Widać to zresztą już teraz - oferta szkoleń jest coraz bogatsza, ale coraz mniejsze zainteresowanie nimi (sama jestem trenerem i rozmawiam z innymi szkoleniowcami - wszyscy potwierdzają, że na szkolenia zapisuje się w ostatnich miesiącach znacznie mniej chętnych niż dawniej). Poziom edukacji będzie się zatem obniżał, a to wywoła jeszcze większą niechęć społeczną do obecnego systemu.
Jedyna nadzieja w tym, że to błędne koło kiedyś się załamie, że wszystko runie i trzeba będzie zbudować system edukacji od nowa. Być może będzie to okazja do tego, aby gruntownie przemyśleć dostępne możliwości i zaproponować coś nowego, lepiej dostosowanego do potrzeb nowoczesnego społeczeństwa? Oby stało się to zanim moje wnuki wejdą w system, bo moje dzieci na pewno już tego nie doświadczą.
* Źródło: http://edukacjadomowa.pl/dane-dotyczace-liczby-osob-nauczanych-domowo-w-podziale-na-typ-szkoly-i-wojewodztwo/, 16.06.2022.
** Źródło: https://domowa.edu.pl/, 16.06.2022.
Smutne lecz bardzo trafne.
OdpowiedzUsuńNiestety prawdziwe i zgadzam się z tym co piszesz. I żal, że taki Nauczyciel (przez duże "N" )jak Ty odchodzi ze szkoły.
OdpowiedzUsuń